Moje wrażenia z “Dragon Ball Super”, część I

Dobry wieczór, wrzucam kolejny archiwalny tekst. Tym razem o DBS. Newsów jest za mało, by wrzucić je dzisiaj, więc postaram się zebrać parę rzeczy do jutra. Dobrej nocy, mam nadzieję że poniedziałek nie minął Wam najgorzej (:.

Moja opinia o "Dragon Ball Super", dotycząca wszystkich odcinków do zakończenia sagi z Zamasu. Jak ktoś jeszcze nie widział - uwaga na spoilery! ;)

"Dragon Ball Super" jest to definitywnie jeden z głośniejszych tytułów ostatnich lat. Niestety, nie z powodu wysokiego poziomu, choć od arcu z Black Goku ogląda się to całkiem przyjemnie... Jeśli przymknie się prawe oko na niektóre pomysły scenarzystów. Wcześniejsze odcinki nie były tak udane. Szczególnie te przedstawiającego powrót Freezera i jego beznadziejną nową formę. O ile film kinowy miał swoje wady, to przynajmniej oddał całkiem dobry hołd jednemu z najlepszych Złych w historii M&A (poza rzeczoną, złotą formą) i wyglądał całkiem ładnie.

Pierwsze dwie sagi w serii DBS, to rozwinięte wersje dwóch ostatnich filmów kinowych. Nie jest to fajny zabieg ze względu na widoczną oszczędność studia, jeśli idzie o animację i jakość samych rysunków. Ale z tego Toei Animation jest słynne od wielu lat, choć przy DBS weszli na jeszcze wyższy poziom. I nie chodzi tu tylko o poziom animacji, a przede wszystkim o brak spójności fabularnej. Fakt, trudno porównać życiowe dzieło Akiry Toriyamy do innych, lepszych "tasiemców" (jak np. "Hunter x Hunter" albo "One Piece"), ale gdy za całość odpowiadał autor i jego edytorzy, to (lepiej lub gorzej) prezentowało się to znacznie spójniej. Z drugiej strony, DBS poprawił jedną z większych wad oryginału. Mam tu na myśli udział pobocznych postaci. Jak dobrze pamiętacie, od pewnego momentu tak naprawdę liczyli się tylko Goku i Vegeta, zaś reszta bohaterów stanowiła jedynie tło. Od czasu do czasu stawali się na chwilę ważniejszymi postaciami, gdy akurat potrzebował tego scenariusz lub trzeba było zebrać dodatkową energię w celu pokonania zbyt silnego przeciwnika.

Ale zacznijmy od początku, "Dragon Ball Super" stanowi bezpośrednią kontynuację fabuły “Zetki” po pokonaniu Buu, a przed finałowym turniejem z serii Z. Ziemia stała się bezpiecznym miejscem, Goku mógł w końcu porzucić sztuki walki i zająć się uprawą roli. Do momentu pojawienia się Boga Zniszczenia Beerusa i jego nieodłączonego nauczyciela, a zarazem opiekuna - Whisa. Początkowo nie pasował mi ten duet, ale po kilkunastu odcinkach jakoś się do nich przyzwyczaiłem. Ostatecznie przekonali mnie do siebie w momencie, gdy Beerus został zmuszony do przebrania się w strój Monaki, by zawalczyć z Goku.

Co do zasady, serie tego typu nigdy mnie nie śmieszyły (poza "Hajime no Ippo" albo "Gintamą", ale te anime śmieszą chyba każdego), ale DBS stanowi pewien wyjątek. Nie wiem, czy to siła nostalgii, czy też obniżenie wymagań wobec "Dragon Ball Super" do zera, ale niejednokrotnie zaśmiałem się przy nieśmiertelnych gagach z Królem Pilafem i jego mokrych snach o potędze. Mr Satan i jego gargantuiczna megalomania również przyprawiła mnie o wiele śmiechu (a najlepszy był powszechnie krytykowany odcinek, gdy zamienił się w Ssj!). Odcinki z Aralką z “Dr Slump” były całkiem ok, ale one akurat mnie nie bawiły.

Kolejną rzeczą, która podoba mi się w DBS są postacie i ich rozwój. Jak już wspominałem wcześniej, od pewnego momentu stanowiło to bolączkę serii. Im silniejszy przeciwnik, tym mniejszy udział postaci pobocznych w walce z nim. Co prawda dla najważniejszych przeciwników jedynymi wyzwaniami są Goku albo Vegeta, aczkolwiek słabsze postacie jak Krillan, Piccolo, Genialny Żółw itd. dostają swoje "pięć minut" z rywalami odpowiadającymi ich poziomom mocy. W ostateczności dostają przynajmniej "fillerowe" odcinki, które z reguły nie wnoszą zbyt dużo do serialu, ale przynajmniej można popatrzeć na Krillana policjanta, czy też Piccolo w roli opiekunki do dziecka Gohana i Videl.

Warto też wspomnieć o Bulmie, która została zdaje się "maskotką" serii (głównie za sprawą swoich opadających piersi). Miło jest również zobaczyć ewolucję relacji rodzinnych, nawet czasem Vegeta pokaże się nam od ojcowskiej strony. Dobrze to podkreśliła scena z jednych z ostatnich odcinków (mam na myśli aktualną "turniejową-rozgrzewkę" przed głównym daniem aktualnego arcu w anime), gdy musiał odmówić Goku w pewnej sytuacji. Bulma musi być naprawdę mocną kobietą, skoro tak zmieniła Vegetę.

To tyle, jeśli chodzi o zalety serii. Główną wadę stanowi scenariusz oraz zerowa spójność. Jak już wspominałem, to nigdy nie była mocna strona serii o "Smoczych Kulach", ale tu twórcy poszli o krok dalej. Jakim cudem Gohan ma problemy z postaciami, które powinien masakrować jedną dłonią? Dlaczego Tagoma wytrzymał morderczy trening z Freezerem, dla którego Goku przy pierwszej aktywacji Ssj 1 stanowił problem nie do rozwiązania? Po co Goku i Vegeta nadużywają formy "Ssj Blue"? Jakim cudem Genialny Żółw radzi sobie z żołnierzami Freezera? Saga z Black Goku ma tyle błędów i niedopatrzeń, że nie ma co ich wymieniać. O tym, że czasem postacie atakują mocniej bez aktywnej aury nie wspominając, bo to jest codzienny problem DBS. Takie uroki scenariusza, dana postać jest tak silna, jak scenariusz na to pozwala w danej chwili.

Kiepska kreacja nowych postaci lub nowych światów "weźmy wszystkie tekstury jakie mamy, zmieńmy kolory, wymieszajmy to i część roboty z głowy". Na całe szczęście, postacie w niektórych przypadkach nadrabiają charakterem. Z nowych postaci na plus w mojej pamięci zapisali się: Frost, Hit, Monaka, Whis i Beerus. Było też kilka naprawdę beznadziejnych, ale "Dragon Ball Super" nie traktuję jako kanon (a przynajmniej ten forsowany przez anime, bo z tego co mówi Buki, to manga trzyma już godny poziom), więc nie przeszkadza mi to.

Animacja, poziom niektórych rysunków, grafika, niekiedy dynamika walki - większość z tych rzeczy mocno tu kuleje. Dlatego polecam obejrzeć 2 kinówki, a serię "Dragon Ball Super" zalecam zacząć z Black Goku, która prezentuje już w miarę fajny i przyjemny poziom (jeśli przymknie się oczy na niektóre pomysły, czasem kreskę). Sypnęli więcej kasy na animatorów i to widać w poszczególnych scenach. Częściej czuć niż "prawie w ogóle" siłę ciosów postaci (co było częstsze w “Zetce”), transformacje i kluczowe momenty wyglądają lepiej. Przynajmniej można czasem natrafić na fajną sekwencję walki z Blackiem, który sam w sobie jest ciekawą postacią, jak na standardy prezentowane przez DB w ogóle.

Generalnie rzecz biorąc, jak ktoś nie ma zbyt wysokich wymagań, to jak najbardziej można obejrzeć. Najnowsza seria kultowego już "Dragon Balla" ma wiele wad, nie jest na tyle dobra, by ją polecać. Można samemu ocenić po zobaczeniu dwóch ostatnich kinówek. No ale cóż, twórcy robią nie traktują tej serii "super" poważnie i jeśli się przymknie oczy na pewne wady, to jak najbardziej da się to luźno oglądać. Dla mnie takie +6/10, jak arc z "Turniejem Zen-chana" sprosta moim wymaganiom, to dam nawet +7/10 na koniec. Oby Toyotaro miał jak największy wpływ na anime, bo idealnie czuje klimat "Dragon Balla"!

P.S Naprawdę, gdyby ktoś mi powiedział 5 lat temu, że będę doceniał DBZ i DBGT z powodu nowej serii, to wyśmiałbym. Jak niektóre rzeczy się zmieniają... ;).