Spoilerowa recenzja filmu “Death Note” (2017)
Kolejny archiwalny tekst, jeden z ostatnich, jakie mi zostały. Niedługo skończę pisać obiecany tekst, zostało mi do napisania półtora anime. Póki co mam 14 stron czcionką 12 i stopniowo dopieszczam skończone fragmenty tekstu :). Postaram się go wstawić do czwartku. Życzę udanej niedzieli! :)
Przed napisaniem tego tekstu zapytałem Was o to, czy chcecie recenzję ze spoilerami, czy taką która będzie ich pozbawiona (nie mam czasu na obie, a musiałem się na którąś zdecydować). Większość z Was wybrała drugą opcję, ale w pierwszych akapitach napiszę bezspoilerowo co mi się podobało, a co nie (nie bójcie się, wyraźnie podkreślę, gdzie powinniście skończyć czytać). Jak obejrzycie "Death Note", to możecie wrócić i doczytać resztę.
Dobra, powiem tak. Przemyślałem sprawę i usunąłem cały, długi akapit, w którym bezspoilerowo i dość szeroko opisałem swoje wrażenia z seansu. Nie myślałem o tym zbyt szczególnie, ot mechanicznie odhaczałem kolejne "punkty". Dopiero później zacząłem dokładniej analizować ten obraz od strony logiki, a kolejni znajomi również stopniowo kończyli seanse, więc siłą rzeczy zaczęliśmy się wymieniać opiniami. Powoli zaczęło do mnie dochodzić (musiałem w pewnym momencie przesadzić "ze środkami uśmierzającymi ból", chyba ilość głupoty zawartej w filmie mnie do tego zmusiła), co ja właśnie obejrzałem. Poza kilkoma sekwencjami, motywami (bo nawet nie wątkami, no może za wyjątkiem tego z Watarim), to aktorski "Death Note" w ogóle nie trzyma się kupy.
Animowany "Death Note", jakkolwiek bym go nie wyśmiewał (tak przy okazji, część moich narzekań to często “zgrywanie się”), tak przynajmniej trzymał się z grubsza "jakieś" logiki. Faktycznie, było dużo więcej "wróżbiarstwa" u postaci (tu to ograniczono), ale można to wybaczyć. Wiecie, to anime. I nie, nie chodzi chodzi tu o to, że to animacja skierowana do dzieci/nastolatków (więc z automatu “musi” być głupie, naiwne i infantylne. Hej! To wciąż jeden z najlepszych tytułów do polecenia dla ludzi nieobeznanych w anime). To ma być efekciarskie i do pewnego stopnia przerysowane (a że przesadzili? Cóż, myślę czy by nie obejrzeć ponownie DN do momentu śmierci tej postaci, by porównać z tym śmiesznym filmem). Poziom jak dla mnie trzymają jedynie Willem Dafoe jako głos "Ryuka" i Keith Stanfield w roli "L'a" (choć z tego co widzę po rozmowach ze znajomymi, to jestem odosobniony jako fan tej interpretacji L'a). Odczuwam miłą satysfakcję po czasie, że słusznie broniłem wyboru Czarnoskórego aktora przed typami gadającymi głupoty o "poprawności politycznej" w tym przypadku. To jest L, tylko trochę bardziej "emo" (ale nadal trzyma się przy tym IMO mniej-więcej zamysłu mangaków) i nieco bardziej amerykański niż japoński, co jest dla mnie zmianą na plus. Filmowy “Death Note” to taki "Batman vs Superman" dla adaptacji mang, który chyba już stał się "memem" i przykładem na to, jak nie adaptować "chińskich bajek". Nie da się przedstawić tego burdelu na kółkach bez podania konkretnych przykładów, więc po prostu uwierzcie mi na słowo, jest źle.
Moja ocena to 4/10, naciągnięta ze względu na dwójkę aktorów i całkiem dobrze zrobioną adaptację niektórych wątków z anime (tylko że i to zmasakrowano scenariuszem). No i ten, przyznaję, rano byłem nieco bardziej optymistyczny (wiecie, postanowiłem sobie jakiś czas temu, że będę mniej krytyczny oraz wsparłem się środkami na wzmocnienie przed głupotami scenarzystów), ale pod wieczór urządziliśmy sobie "roast" tego filmu z internetowymi znajomymi i zaczęliśmy się wymieniać kretynizmami scenariusza. Ten film to syf, za parę lat będę go oglądał jako komedię w stylu Burtona, może się sprawdzi dużo lepiej w tej roli.
Dobra, dalej będą już tylko SPOILERY ;). Jeżeli nie chcecie ich znać, przestańcie czytać w tym miejscu. Aha, ostrzegam, że w tekście będzie więcej wulgaryzmów niż zazwyczaj (staram się nimi nie epatować, tracą moc przy zbyt częstym nadużywaniu ;) ), ta produkcja jednak aż się o to prosi. Jeśli rażą cię bluzgi, nie zmuszam do czytania i czynisz to na własną odpowiedzialność.
"Death Note" to generalnie taka piąta woda po kisielu, odnoga od "Oszukać Przeznaczenie". Idzie w tym równie daleko, co twórcy "Ghost in the Shell" khem khem inspirując się klasycznym "Robocopem". Tylko, że o ile w "GitSie" były jakieś wymagania (odtworzenie kultowych scen z oryginału, zbudowanie świetnej choreografii w postaci miasta przyszłości, dokładnie zaprojektowanych androidów), o tyle tu... No dobra, nie powiem, że wymyśliłbym coś tak "prostego i świetnego" zarazem, jak mangacy (wymagające drobnych poprawek, ale to detal), ale twórcy filmu mieli już wszystko na tacy. Zasady Notatnika, sposoby i wytrychy na obejście zasad itd. Wystarczyło po prostu zatrudnić dobrego scenarzystę, który poprawiłby robotę po mangakach. Nie dość, że ten film tego nie robi, to jeszcze dokłada własne, prawdopodobnie jeszcze większe “dziury fabularne”. Jestem lekko wkurwiony, że zadali sobie trud, by naprawdę wzorcowo przełożyć dużą część anime na "język filmu", ale mogli przynajmniej choć trochę przypilnować tragicznego scenariusza! O projektach większości postaci i dialogach nie wspominając! No kurwa, nawet "Man of Steel" wypada przy tym jak kompetentna produkcja! Jak to powiedziała Magda z "AnimeLogia": "To jest świetne przedstawienie głównych wątków z pominięciem dużych fundamentów okraszone bullshitem." - sam bym lepiej tego nie ujął.
No ale przejdźmy do szczegółów. Tak jak już pisałem, gdy byłem świeżo po filmie to miałem nastawienia typu: "Dobra, film 6, +6/10, można obejrzeć do piwerka ze znajomymi, jak nie ma nic lepszego do roboty". Gdy zacząłem sobie dokładniej analizować ten obraz, to dostrzegłem jeszcze więcej potknięć. Po rozmowie z Karolem dostrzegłem jeszcze głębsze. Ta produkcja kompletnie nie trzyma się kupy od strony fabularnej. Przez pierwsze 30 minut jest znośnie, potem stopniowo wszystko szlag jasny trafia, a każda kolejna wtopa, jest jeszcze większa i głębsza.
Zacznijmy od kompletnie niepotrzebnych zmian w Notatniku. Niepotrzebnie zagmatwano zasady, a te autorskie wymieszano z oryginalnymi (przez co jest też niezrozumiały dla ludzi znających mangowy pierwowzór). Ryuk nie tłumaczy wszystkiego precyzyjnie (i nie chodzi tu o jego "nie trzymanie żadnej ze stron" lub zwykłą, demoniczną złośliwość). Twórcy nawet nie zadali sobie trudu, by te zasady były przynajmniej tak spójne, jak w anime - jakim kurwa cudem, Światło rozkazuje Watariemu, skoro zna tylko jego imię, nazwisko, czy tam pseudonim?! W anime Ryuk wyśmiał Lighta przy takiej próbie, tu zresztą też powiedzieli, że jest potrzebne imię i nazwisko...WTF?). Powiedziano nam, ze można wyrwać kartkę raz, by zmienić przeznaczenie takiej osoby... Naliczyłem ze 3 ludzi, którzy przeżyli w ten sposób. Najbardziej brakowało mi interakcji Ryuka z innymi postaciami, szkoda że zrezygnowali i z tego.
Zostało za to "Wróżbiarstwo" (C by Karol). Tym razem L, by wyrównać szansę z Białym, Heteroseksualnym młodym mężczyzną, dostał bonus od producentów scenariusz filmu (jakby co, to sarkastyczny żart). Odrazu skierował się kompletnie bez sensu na Seattle, kompletnie olewając inne możliwe miasta, metropolie, kraje, kurwa, kontynenty! O ile niektóre jego teksty i sposób dedukcji są dla mnie "ok" (np. to jak wykminił, że "Kira" niekoniecznie jest Japończykiem), o tyle nie kupują mnie teksty, że L prowadził śledztwa w innych miejscach, bo zostało to z góry na dół olane. Mokebe-san bada zabójstwa w Japonii, wymienia parę słówek z Hiro z serialu "Heroes", stwierdza że kraj Sakury to lipa i "se" leci do USA. W drodze na kontynent Władców Kuli Ziemskiej, doczytuje w scenariuszu, że na 99% mordercą jest pan Światło Turner. Dlaczego? Bo tak jest zapisane w scenariuszu i chuj, nie dopytuj się. Dałoby się to przykryć, gdyby Netflix poświęcił 10, 15 minut na pokazanie innych śledztw, w których Światło Turner byłby jedynie jedną z kilku możliwych opcji (jedną z najprawdopodobniejszych, ale nadal byłby tylko jednym z podejrzanych). Ale po co, skoro Mokebe-san zna fabułę i nie musi się bawić w takie pierdoły?
Parę dni (tygodni?) wcześniej Światło zabłysnął świetnym tekstem do lokalnego Sebiksa - "Jeżeli mnie uderzysz, to jako dorosły będziesz notowany", co skończyło się śliwą pod okiem. Zresztą, to i kilka zachowań mogę starać się zrozumieć zrozumieć, ale to że laska stoi przed nim podjarana, jak córka Stannisa, która ma mega chęć na niego, a ten kompletnie nie ogarnia, jak się do niej zabrać... Choć nie, zapomnijcie o tym, co właśnie napisałem. Yagami Light aka. Światło Turner był pierwotnie turbo-geniuszem, z 3-rdzeniowym procesorem w miejscu mózgu, ziomkiem który lajtowo łamał wymagające testy, a tu drze ryja na pół szkoły do Misy o zabójstwach (zaś o swoim IQ rodem z "Mensy" Netflix przypomina sobie dopiero pod koniec produkcji). Albo inna scena, jak Mia do niego zagaduje o śmierć tego Seby z Ameryki.
- No wiesz, nie mogę ci powiedzieć co to.
- No weź... Pokażę ci cycki... oraz to co mam między nogami, jak Bulma Genialnemu Żółwiowi w tej twojej dziecinnej, chińskiej bajce "Dragon Bul".
- No okej. To cho, pokażę ci, potem pójdziemy do mnie na chatę.
No ludzie, nie wiem czy to by przeszło w filmie dla dzieci pokroju "Highschool Musical"... Dobra, cofam. Tamten film był o kilka poziomów poważniejszy, poczucie żenady przy oglądaniu prawie nieodczuwalne. Ba! Tu wywaliło "żeżuncjometr" poza skalę. Te sceny jak Mia się kocha ze Światłem, a międzyczasie mamy przebitki z wyszukanych scen mordów... Ej, mam naprawdę bogatą wyobraźnię i widziałem takie rzeczy w internecie, że "zwykli śmiertelnicy" mi często nie wierzą, ale to była jedna z tych scen typu “WTF?!”, które zapamiętam na długo. BDSM w wersji “hard”, zabrakło biczowania, jak w jednym z sezonów "Wikingów".
Wspomniałem o musicalu? Muzyki też jest tu dużo. Pasowała w jednym, może dwóch fragmentach, przy reszcie się mocno śmiałem. Finał zaś wywołał u mnie jedynie pusty śmiech, ta pioseneczka, gdy w tle rozwala się "Diabelski młyn", twoja panienka umiera, a ty masz to gdzieś, bo i tak przeżyjesz xDDD. Netflix, co wy? Bawi was tracenie kasy na robienie takiej parodii? Było zrobić z tego odrazu komedię, a nie sugerować, że to będzie poważny obraz.
Na koniec parę słów o bohaterach, zacznijmy od tych najlepszych. Ryuk wypadł kapitalnie, ton Willema Dafoe pasuje idealnie do wszystkich takich gnomów, złośliwych demonów, upiorów, złoczyńców... Szkoda, , że twórcy DN popełnili ten sam błąd, co studio od pierwszego Spidermana... Ucharakteryzowalibyście gościa zamiast go “upiększać” CGI ub wciskać w beznadziejną zbroję plastikowego Goblina - Dafoe ma idealną "gębę" pod takie filmy.
L i jego rola mi się podobały, choć jego reakcja po zniknięciu Watariego (o już skrajnie przesadzonej, mocno-teatralnej końcówce w jego wykonaniu nie wspominając) budziła uzasadniony śmiech. L w oryginale też był empatycznym chujkiem, który potrafił powiedzieć wprost, mając cię kompletnie w dupie (niczym Brandon Stark z “Gry o Tron” jako "Trójoka wrona"): "Aha, dobra, zrobiłeś swoje, no to nara". Nie przypominam sobie, by reagował przesadnie emocjonalnie, ale to nie odstaje aż tak od rzeczywistości. Wielu geniuszy/naukowców poważnie traktuje swoją robotę i podchodzą do niej wyjątkowo emocjonalnie (czasem śmiejąc się histerycznie, bez większych powodów albo nadmiernie smucąc, tudzież wpadając w głębokie zamyślenie, tzw. “zawias”). Nie raz byście się zdziwili, że człowiek z tytułem dr lub “ważna osoba, która raczej nie przeklina” potrafią rzucać "chujami" i "kurwami". I to nie gorzej od przysłowiowego Seby, czy innego trepa. Jeśli Netflix miał taki zamysł przy adaptacji DN, to nie wyszło im to źle. Po prostu, niektóre pomysły brzmią fajnie głównie na papierze (jak powszechnie wiadomo, ten jest w stanie wszystko przyjąć), a gdy się je wcieli w życie, to wypadają już marnie (cierpiał na to "Man of Steel" albo "Batman vs Superman"). Gdyby nieco zmienili sceny w domu u Turnerów oraz końcówkę produkcji, to może nie wypadłoby to aż tak tragikomicznie. Wyglądało to tak, jakby L postradał zmysły pod koniec i zachowywał się jak rozkapryszone dziecko. Jestem sobie w stanie wyobrazić człowieka, który ma lekka "mielonkę" z mózgu i nagle traci najbliższą sobie osobę. Jestem w stanie zrozumieć, że nawet ktoś, kto powinien mieć "jaja jak arbuzy" i “nerwy ze stali” w najgorszych możliwych chwilach może się złamać (nie zdziwiłbym się, gdyby mangowy L wziął pistolet w takiej sytuacji lub sam wskoczyłby za kółko, poważnie), ale te fragmenty powinni wywalić i zrobić je na nowo.
Mia... no cóż, ona była chyba jeszcze głupsza niż w anime. Jej akcja z agentami FBI była śmieszna, aż się dziwię że nikt jej nie oddał lub ona sama raz niedokładnie trafiła paralizatorem. Przecież to nie była jakaś "chłopczyca", taki agent uderzyłby ją z całej siły z otwartej dłoni i padłaby odrazu na glebę. Fajnie zagrała rolę dziewczyny, której marzeniem było przeżycie "przygody z badboyem". Uroczo wypadł moment, gdy słusznie stwierdziła, że Light to ciepluch i postanowiła przejąć jego "Kajecik Śmierci". Co by o dziewczynach i chłopcach nie mówić, to "płeć piękna" jest o wiele bardziej bezwzględna od męskiego grona ;). A... i ten, miała fajne "momenty", także ten... +5 punktów za "walory artystyczne" i ładną, koronkową bieliznę (ale mogliby zrobić więcej nawiązań do oryginału, tam Misa momentami biegała, jakby sobie dorabiała "w drugim pokoju" w jakimś ekskluzywnym “hentaiu”...). Bielizna, pończochy, "szczucie cycem" itd. Takie nawiązania na pewno ubogaciłyby kulturowo ten film. Sorki za lekki seksizm, ale naprawdę nie da się brać tej laski na poważnie.
O p. Turnerze nie mogę wiele powiedzieć. Jajogłowy policjant, który nie umie rozmawiać z dzieckiem. Doskonały przykład na to, jak NIE powinno się pisać dialogów. Gdyby nie jego świetna scena, gdy prowokuje Kirę (podobnie było z L'em), to bym chyba o nim dość szybko zapomniał.
Watari co prawda nie zagrał jakoś szczególnie wybitnie, ale jego wątek był w miarę ok. Podobnie z jego rolą, nadawał się jako taki Alfred (lokaj Batmana), przypominał swój pierwowzór. Szkoda tylko, że jego śmierć nie była tak epicka, jak w anime.
No i na sam koniec powiem o Światło Turnerze. Przez pierwszą połowę filmu, jest pierdołą, a w drugiej nagle dostaje olśnienia i zaczyna coś tam myśleć (choć naprawdę niewiele w porównaniu do mangowego pierwowzoru). Dobrze, że przynajmniej dali do tego jedno odniesienie, czyli sekwencję jak miał przy sobie prace domowe. Jeden z niewielu znaków, że mamy do czynienia z inteligentnym typem, jak głosi napis na plakacie. Generalnie jedna z najgorszych ról w tym filmie.
Jak sami widzicie, nie bardzo podobała mi się ta adaptacja “Death Note’a”. Aż nie wierzę, że to mówię, ale to kolejna hAmerykańska, filmowa wersja popularnej mangi, która jest beznadziejnie chujowa (pozdrawiamy “Dragon Ball: Ewolucja”). Ba, pójdę dalej - NAWET Japończycy zrobili dużo lepszy film. To już powinno być wręcz upokorzenie dla “Netflixa”. Generalnie nie polecam, chyba że będziecie oglądali to jako komedię ;). A jak się film podobał tym, co już obejrzeli?
Comments