
"Terminator" 1 i 2 po latach
Mówcie sobie co chcecie, ale pierwsza i druga część są najlepszymi w całym cyklu. Tak kiedyś, jak i dziś, niezależnie od wersji językowej, jakości tłumaczenia, czy audio-wizualnej, ogląda mi się je z niesłabnącą przyjemnością. Są kompletne, jeśli idzie scenariusz, aktorów, reżyserię, pomysł, wyciśnięcia z niego wszystkiego oraz wykonania. Jasne, mają jakieś nieścisłości lub dziury fabularne (jak np. to, że Terminator nie wiedział, jak nazywa się pies przybranych rodziców Connora, mimo że wraz z zabiciem człowieka, przejmował jego wiedzę lub T-1000 nie powinien móc się przenieść w czasie) ale patrząc z perspektywy filmów, które wyszły od 1991, to nie są one aż tak duże. A nawet jeśli, to nie wpływają one na jakość wykonania. Obie części zestarzały się w świetnej formie od każdej strony. Głównie dzięki Cameronowi, ale nawe on, mimo swoich licznych talentów, nie byłby w stanie zrobić takiego fenomenalnego filmu sam. Nie jestem i nigdy nie byłem przesadnym fanboyem tej serii. Od zawsze ją lubię, ale była raczej w drugiej lidze moich zainteresowań z krótkimi przebłyskami, gdy trafiała na pierwszy. Perspektywa lat, porównanie z innymi produkcjami, większe możliwości na łatwiejsze pokazanie pewnych rzeczy itd. pokazały mi, że bardzo liczy się odpowiednie podejście do pracy. Jeśli się postaramy i nasz plan będzie oparty na realistycznych przesłankach, to prawdopodobnie zaowocuje to tym, że nasze dzieło będzie trwalsze. Czego by nie napisać o późniejszych częściach, to nie są one w połowie tak dopracowane, jak 1 i 2 część. Może jest inaczej w przypadku najnowszej odsłony, którą planuję obejrzeć, miejcie na uwadze, że w tym tekście się do niej nie będę odnosił.
Można bardziej lubić 3, 4 i 5, nikomu nie bronię (heh, jakby ktokolwiek potrzebował mojej zgody), ale patrząc na nie z perspektywy cena/jakość, trwałości, aktualności, to jedynka i dwójka spluwają na nie gęstą śliną. Na tej samej zasadzie, co porównanie dwóch kobiet i ich urody - jednej, która dba o siebie, nie pali papierosów, nie nadużywa alkoholu, ćwiczy i drugiej, która żre chipsy, unika ćwiczeń i nadużywa używek. Mówcie sobie co chcecie, ale natury i statystyki nie oszukacie - druga szybciej stanie się mniej atrakcyjna od pierwszej, a większość mężczyzn wybierze tę pierwszą. Pierwsza kobieta to T1, T2, a druga to pozostałe filmy z tej serii. Zwłaszcza druga część, która jest jednocześnie jej klątwą. Odniosła tak duży sukces, że twórcy od dekad nie są w stanie wymyślić nic nowego. Wygląda na to, że Cameron wycisnął z tego tematu wszystko, co się nadało na stworzenie jedynie dwóch ponadczasowych obrazów. 1 i 2 mogą odstraszać aspektami wizualnymi, ale są kompletnym doświadczeniem, pozostałe epizody nie mogą wyjść ponad to, co pokazano już w pierwszych dwóch odsłonach. Zresztą, to że ciągle do nich powracają, to najlepszy dowód na to, że nic lepszego nie są w stanie wycisnąć. "Ot machnijmy coś, byle co, ch** nie ważne, zaróbmy kasę teraz już!", co jeszcze jakoś działa, gdy mamy ogarniętą osobę decyzyjną. A jak nie ma kogoś z głową na karku, kto dysponuje odpowiednimi zasobami (ludzkimi, finansowymi, czasowymi) i konkretnymi umiejętności, to mamy średnie filmidło, jak 3, 4 i 5 część "Terminatora" albo "Magiczne Zwierzęta", czy jak się nazywał ten spin-off o Harrym Potterze. Może potoczyłoby się to inaczej i byłoby trochę miejsca na dalszy fabularny rozwój, gdyby Cameron nie zrobił z T-1000 takiego OPminatora. Płynny metal był zbyt dużym krokiem naprzód w stosunku do metalowej bryły, jaką jest Arnie i przez to rozwiązanie, Cameron zablokował sobie dużo ścieżek prowadzących do ewentualnej kontynuacji. Coś jak w "Dragon Ball Z", w którym Akira Toriyama za szybko poleciał w kosmos, przez co Ziemscy wojownicy nie mieli szansy na wykazanie się od walki z Freezerem na Namek.
Pamiętam ze swoich szczenięcych lat, jak starsi ludzie rozmawiali o tym filmie. Czasem wspominali, że lekarze odradzali mężczyznom zabieranie żon w trakcie ciąży do kina na "Terminatora" i "Obcego", bo mogło dojść u delikatniejszej do przedwczesnego porodu. Mimo że taka rekomendacja niewiele mówiła kilkuletniemu mnie, to mocno zadziałała na wyobraźnię. Efekt był tym mocniejszy, że rodzice za każdym razem wyganiali z pokoju, gdy oglądali "Terminatora" na VHS albo akurat leciał w telewizji. Pierwszy raz zobaczyłem "Elektronicznego mordercę" w podstawówce i i nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Tzn. jasne, podobał mi się, raczej się na nim nie nudziłem, ale wtedy byłem za młody, by go w pełni zrozumieć, a co dopiero docenić. Nigdy też nie jarałem się horrorami i slasherami, a jakby nie patrzeć, to pierwsza część ma z nimi trochę wspólnego. Gdyby całkowicie wymazać Skynet, podróże w czasie, częściowo zmienić scenariusz, likwidując uber-wytrzymałość robota, a Arniego zmienić z androida na rosłego byka, który został naszpikowany np. narkotykami albo jest pod wpływem magii vodoo (przez co nie czuje bólu, emocji), to nikt by nie zobaczył większych różnicy między nim, Freedym, Michaelem i innymi bohaterami tego typu obrazów. Jest taką samą, małomówną siłą natury, którą bardzo ciężko powstrzymać. Dodatkowo mamy typową dla gatunku final girl, która własnoręcznie pozbywa się potwora. Dodajmy do tego b. dobry klimat i dobrze nakręcone sceny mordu ludzi mających nazwisko Connor lub mającymi z nimi jakąś więź i mamy jeden z lepszych slasherów w historii kina.
Moja opinia o Terminatorze zmieniała się na przestrzeni lat. Za dzieciaka zwykle nudziła mnie pierwsza połowa i zawsze czekałem, aż Kyle Reese ucieknie wraz z Sarą z posterunku policji. A nie, troszkę się zagalopowałem - nudziły mnie tylko fragmenty z teraźniejszości, te pokazujące wojnę z maszynami są przepiękne. Gdy oglądałem je kilka tygodni temu, to nadal byłem zachwycony, chyba nawet bardziej niż za dziecka. Jak byłem w liceum, to zwyczajnie nie zwracałem większej uwagi na takie rzeczy. Na potrzeby tego tekstu, obejrzałem sobie jeden z dostępnych materiałów, w którym twórcy pokazują i tłumaczą, jak powstawały sceny, do stworzenia których używano miniaturek, efektów świetlnych, pirotechnicznych. Jasne, już dekadę temu czytałem, że wiele efektów (detonacja ciężarówki, sceny bitewne dziejące się w przyszłości), to tak naprawdę miniaturki, ale przypomniałem sobie o tym dopiero przy oglądaniu dokumentu. Podczas seansu praktycznie tego nie dostrzegałem, choć zdarzyło się kilka scen (jak na ironię, częściej je widziałem w dwójce), przy których nie byłem w stanie zawiesić swojej niewiary. Niemniej, jak na film, który jest starszy ode mnie i większości moich kumpli, to wyśmienity rezultat. Gdy skończyłem oglądać drugą część, to pomyślałem sobie, że fajnie byłoby skoczyć na kilka godzin 30 lat w przód, by zobaczyć, jak kiepsko będą wyglądały obecne blockbustery, gdy same będą w wieku omawianych tu produkcji. Jak jak "Terminatory" wyglądają jak dojrzałe i zadbane kobiety po trzydziestce, tak filmy super-hero pewnie będą budzić skojarzenia z trzydziestką, która przehulała najlepsze lata życia na melanżach.
Dodajmy do tych efektów świetny pomysł, ciekawie napisaną fabułę, odpowiednio dobranych aktorów, dobrze skomponowaną ścieżkę dźwiękową z kultowym motywem muzycznym i otrzymamy film, który ma 100% na RottenTomatoes. Sam już nie przywiązuję aż tak dużej wagi do takich wyróżnień, ale dzieło Jamesa Camerona zwyczajnie sobie na nie zasłużyło. Gdyby nie "Terminator", to nigdy nie zobaczylibyśmy Kano z "Mortal Kombat 1" i Cable'a z komiksów Marvela w takich wersjach. Nie byłoby też wielu żartów i nawiązań, czy to muzycznych, czy filmowych. Nie poznalibyśmy też kilku żartów tego grubasa Walaszka z jego kreskówek! Wpływ tego obrazu na popkulturę jednak się nie kończy na takich przykładach. Obie części miały na nią duży wpływ oraz odcisnęły swoje pozytywne piętno na mnie, moich kolegach i niektórych koleżankach. Do dziś lubimy cytować kultowe one-linery, czy wspominać z Arniem, który był młody, piękny, świetnie wyglądał i perfekcyjnie nadawał się na Elektronicznego mordercę. Nie rzucę tu truizmem, że nie wyobrażam sobie innego aktora na jego miejscu, bo na pewno znalazłby się jakiś równie dobrze pasujący. Nie wydaje mi się jednak, by był on tak idealnie zbalansowany między osiłkiem, nie głupim gościem i aktorem. Arnie to był strzał w 10.
Gdy dwójka weszła do polskich kin, byłem niemal 2.5 rocznym bombelkiem, więc nie opcji, bym pamiętał, jak jarali się kinomaniacy przez pierwsze lata po premierze. Pamiętam jednak, jak dyskutowaliśmy w podstawówce i gimnazjum o "Rockym" i "Terminatorze". Za każdym razem, gdy któraś część z w/w filmów leciała na Polsacie, czy TVP, to był to jeden z wiodących tematów w budzie. Niezależnie od tego, czy widzieliśmy ten film po raz 1, 3, czy 5. Wspomniałem o serii z bokserem nie bez powodu, tak jak napisałem w tekstach poświęconych "Rocky'emu", Sylvester odcisnął pewne piętno na naszym życiu (mówię o moich rówieśnikach, z którymi się wychowywałem i kolegach z internetu). Nie raz każdy z nas wspominał mowy motywacyjne Rocka, czy teledyski ze scen treningów, gdy potrzebował samozaparcia. Zobaczyliśmy też, że warto ciężko pracować, gdy dostaniemy szansę od losu na zmianę naszego żywota. Widzieliśmy, że nie wolno się wtedy poddawać, tylko trzeba walczyć do końca i stoczyć batalię sam ze sobą.
"Terminator 2" pokazał inną wartość, na którą nie zwracałem dotychczas uwagi i rzuciła się w oczy dopiero przy tym seansie. Chodzi o Johna Connora i to, jak znosi brak ojca. Cameron świetnie nagrał i zmontował scenę, w której Sarah obserwuje i komentuje współdziałanie swojego synka z T-800. Jej słowa, w których porównywała zwykłych mężczyzn do maszyny, uderzyły mnie prosto w serce i zmusiło do przemyśleń. Mówiła, że terminator nigdy go nie zostawi, nie zmieni obiektu zainteresowań, nigdy nie powie, że nie ma czasu, a gdy trzeba będzie - jest gotów oddać za niego życie. Nie mówiła tego z wyrzutami, czy złością, rozumie że każdy ma swoje życie i mało kto samodzielnie ściąga na siebie większą odpowiedzialność. Relacja między trójką, nie tylko w tamtym fragmencie, jest świetna. Czuć chemię między Schwarzeneggerem, Lindą Hamilton, a Edwardem Furlongiem na przestrzeni całego filmu. To truizm i zdanie, które można dopasować do wielu filmów, ale podczas oglądania czułem między nimi autentyczne emocje. W każdym uśmiechu, geście, dotyku, pożegnaniu, czy obserwowaniu reakcji bohaterów na różne wydarzenia. Nie odnosiłem wrażenia, jakby odgrywali scenki napisane w scenariuszu, a przeżywali prawdziwe wydarzenia. Gdy oglądałem zakończenie, to nie byłem w stanie powstrzymać łez, szczególnie przy mistrzowskiej scenie, gdy Terminator przez krótką chwilę autentycznie przestraszył się po raz pierwszy śmierci. Arnie genialnie to zagrał, czuć było przez sekundę, że chłodna jak lód maszyna jest przerażona. Sarah, John i T-800 nie musieli nic mówić, bym poczuł ich emocje przez ekran. Podziw i wdzięczność matki, męstwo i odwaga terminatora oraz rozpacz przyszłego szefa ruchu oporu. Poszło mi parę łez ze wzruszenia, gdy widziałem Arnolda spuszczającego się na łańcuchu prosto do hutniczej kadzi. Rewelacyjnie zagrał całą tę sekwencję - wzruszające pożegnanie, oznajmienie płaczącemu John’owi, że nie ma innego wyjścia i musi się zdezintegrować. Najbardziej podobało mi się pożegnanie Sary z T-800 i ten krótki moment, w którym maszyna przestraszyła się po raz pierwszy. Damn, mimo swej postury, to jest naprawdę utalentowany aktor! I ten kawałek “It's Over Goodbye”, który doskonale łączy się z emocjami bohaterów i interfejsem robota, symbolizującym jego życie.
Dokładnie tak samo mam z efektami specjalnymi, a może nawet bardziej. Nie mogę wyjść z podziwu, że tylko przy nielicznych fragmentach da się wyczuć jakieś ubytki, czy niedoróbki, które stały się dostrzegalne lata po premierze. Zdaję sobie sprawę, że nadużywam w tym tekście słów określających upływ czasu, ale trudno mi o tym nie wspominać. Tym bardziej, że sequel już nie był horrorem, tylko filmem akcji. Te starzeją się szybciej od dramatów, czy innych wolniejszych filmów. Ze względu na efekty specjalne, choreografię otoczenia i parę innych rzeczy, o których nawet nie pomyślałem ze względu na swoją niewiedzę w temacie. Odczułem to, że T2 nie jest już obrazem pierwszej świeżości, ale po kilkudziesięciu minutach przestałem na to zwracać uwagi. Rzadko się zdarza, by scenariusz, sposób opowiadania opowieści, reżyseria, gra aktorska, zdjęcia, tempo filmu etc. przetrwały tak długą próbę czasu. Kino zmieniło się przez te 30 lat, jak również zmieniło się nasze podejście i postrzeganie rzeczywistości i społeczeństwa. Świat filmowy wyglądał inaczej przed "Avengersami". Nie wspominam tu już o efektach i technologii, bo ta cytując Jacka Wilka, starzeje się bardzo szybko, a jak jest do niej relatywnie powszechny dostęp, to już nie galopuje, a wręcz zapierdala. Popatrzcie na internet - informacja sprzed paru dni jest już stara, wiadomość sprzed dwóch tygodni leży już po kilkoma warstwami innych, nowych i atrakcyjniejszych. Podobnie jest z technologią, która zmienia się z dnia na dzień i jeśli olejemy temat na zbyt długo (np. parę dni), to trudno nam będzie ponownie się wdrożyć lub będzie to kompletnie niemożliwe. Nie będziemy mieli mocy przerobowych, zabraknie nam czasu lub zostaniemy zasypani taką ilością informacji, że samemu tego nie ogarniemy. To teraz sobie wyobraźcie, jaka przepaść dzieli film obraz z 1991 roku, a np. "Avengers: Endgame".
Pisząc zakończenie, zajrzałem sobie na Box-office-Mojo, by sprawdzić wynik "Mrocznego Przeznaczenia". Wątpię, by się doczołgał do takich zarobków, aby producenci wyszli na zero. Nawet przy wysokiej sprzedaży płyt BD, DVD, gadżetów związanych z filmem. Może byłoby inaczej (a przynajmniej na pewno pod względem zarobkowym), gdyby "Dark Fate" wyszło do kin w 2009 miejscu. Młodszy Arnie, brak części od 3 do 5, a co za tym idzie - duże wyposzczenie wśród fanów, przy jednocześnie wysokich oczekiwaniach. Wielu recenzentów i fanów narzeka, ale jednocześnie podkreślają, że to najlepszy film po 2 i wydaje mi się, że cieszyłby się dużo większym uznaniem fanów, gdyby nie to, że po tych wszystkich zawodach, stracili już zainteresowanie marką. Tak to jest, jak się robi rzeczy bez pomysłu, jak się nie ma idei, to lepiej po prostu w ogóle nie działać. Taki "Dark Fate" nawet mimo swoich bolączek, sprzedałby się przynajmniej jako fajny fan-serwis. Wystarczyłoby, gdyby studio dało sobie siana z poprzednimi częściami lub poprzestało przynajmniej na 3. No nic, za parę lat znowu wrócę do tej dylogii i będę się bawił równie wyśmienicie. I'll be back.
Dzięki Mariuszowi za pomoc w kwestii horrorów i odpowiedzi na parę innych pytań, które bardzo mi pomogły przy pisaniu tego tekstu.
Comments